Sernik jest
ulubionym ciastem mojego męża, dlatego pomyślałam, że warto sprawdzić kilka
nowych przepisów. Przyda się urozmaicenie, przecież nie można robić tylko
jednego rodzaju sernika bez końca. Na początek wybrałam recepturę z gazety na
sernik z wiśniami, mając zamiar zrobić go w standardowej wielkości tortownicy.
( Zresztą tak jak polecali w przepisie). Spód zrobiony z rozkruszonych
czekoladowych ciasteczek połączonych z masłem wyszedł bez problemu. Masa
serowa, przygotowana z twarogu i serka mascarpone o łącznej wadze -ponad
kilogram - ledwo zmieściła się do formy. Ale pomimo tego jeszcze wtedy byłam
bardzo optymistycznie nastawiona do wizji pysznego ciasta!
Sernik w piekarniku
siedział 3 godziny, drugie tyle w lodówce, co spowodowało, że chociaż zabrałam
się za robienia ciasta przed południem, przed finałem działań, zastał mnie
wieczór. Podczas pieczenia sernik jeszcze powiększył swoją objętość. Było to
oczywiście do przewidzenia, ale nie do końca mnie to ucieszyło. Według przepisu
na wierzchu powinno się jeszcze ułożyć galaretkę z wiśniami. A miejsca zrobiło
się dramatycznie mało.
Z soku z owoców,
cukru i żelatyny przygotowałam „roztwór”. I tutaj na chwilę zatrzymam się
jeszcze przy żelatynie, gdyż jest to bardzo ciekawa substancja ( w postaci
proszku ;p ). Nie wiem czy macie podobne
doświadczenia, ale ja zwykle mam takiego pecha, że w przepisach, z których
korzystam, polecają użyć co najmniej o
połowę za mało żelatyny niż potrzeba do zastygnięcia galaretki. Dlatego zamiast
galaretki zwykle mam nieokreśloną zawiesinę konsystencji kisielu. Tak też było,
kiedy przed laty próbowałam zrobić takie galaretki z mięskiem, jajkiem i
warzywkami ( na pewno wiecie o co mi chodzi). To była pierwsza (i ostatnia)
oczywiście nie udana próba zrobienia tychże galaretek, właśnie z powodu
niedostatecznego stężenia żelatyny.
A wracając do mojego
sernika, oczywiście nie mogło być inaczej – galaretka nie tylko nie zastygła,
słodki sok wiśniowy spłynął we wszystkie możliwe szczeliny ciasta, a wiśnie
leżały sobie zupełnie luzem na wierzchu… Mój mąż jednak wielce zniecierpliwiony
całym dniem oczekiwania na ciasto, nalegał na jego konsumpcję. Cóż pozostało
zrobić? Trzeba było ukroić kawałek. No i to dopiero była prawdziwa walka! Wyjąć
z tortownicy kawałek sernika o wysokości blisko 10 cm z lejącym się ze
wszystkich stron sokiem wiśniowym, tak żeby się nie rozwalił to nie lada
wyczyn. Wyjęłam, aczkolwiek zupełnie nie
przypominało to ani sernika, ani w ogóle niczego, co można spotkać w naturze. Właściwie
wyglądało to jakby w czymś bliżej nieokreślonym wybuchł granat. A do tego sok wiśniowy mógł sugerować, że
ktoś odniósł spory uszczerbek na zdrowiu wskutek tego wydarzenia. Dobra
wiadomość jednak jest taka, że sernik nie poszedł do kosza, ponieważ mimo
wszystko był smaczny i został zjedzony. Przepisu tego jednak na pewno Wam nie
polecę ( przynajmniej nie w takiej formie), podobnie jak drugiego tym razem z
książki kucharskiej na „sernik wiedeński”. Ale o tym opowiem innym razem.
Genialny opis:D. Przekornie miałabym ochotę spróbować tego sernika;)
OdpowiedzUsuńMoże nawet Tobie by wyszedł :)
Usuń